top of page
Search

Od Freuda do Junga – nieplanowana podróż, która zmieniła wszystko

Writer's picture: Dana SamperioDana Samperio

Pierwsze spotkanie z psychoanalizą


Miałam 15 lat, kiedy po raz pierwszy natknęłam się na psychoanalizę. W szkolnej bibliotece znalazłam książkę o Freudzie, otworzyłam ją z ciekawości i… przepadłam. W tamtym dniu w pamiętniku zapisałam: „Chyba wiem, kim chcę być, jak dorosnę.” Byłam pewna, że chcę pracować z psyche, choć jeszcze nie wiedziałam jak.


Wielkie plany i pierwsze rozczarowanie


Podczas studiów psychoanalitycznych w Anglii byłam przekonana, że kolejnym krokiem będzie szkolenie w Tavistock Clinic w Londynie – prestiżowym ośrodku dla przyszłych psychoanalityków. Wszystko wydawało się logiczne i poukładane, aż do dni otwartych, kiedy usłyszałam:„Powinnaś najpierw trochę przeżyć i doświadczyć, zanim zaczniemy.”


Brzmiało to jak uprzejma sugestia, ale w rzeczywistości chodziło o to, że miałam dopiero 25 lat, a minimalny wiek do rozpoczęcia szkolenia wynosił 30. Mogłam więc chcieć teraz, ale system mówił: jeszcze nie.


Poczułam złość. Chciałam uczyć się teraz, a nie czekać, aż życie „mnie nauczy”. Dziś wiem, że kobieta z obsługi rekrutacji miała rację, ale wtedy uznałam to za niepotrzebną przeszkodę.


Wkrótce miałam się jednak przekonać, że ta niecierpliwość to część mnie – i że nie jestem w niej osamotniona. Kiedy już zaczęłam pracę terapeutyczną, podczas jednej z grup superwizyjnych Prof. Verena Kast podzieliła się ze mną, że ona również ma w sobie tę niecierpliwość i nigdy się jej nie pozbyła. Według niej to cecha witalna, coś, co napędza nas do życia, więc dlaczego miałaby to tłumić?


Ta rozmowa dała mi do myślenia – może zamiast walczyć z własnym temperamentem, warto nauczyć się z nim współpracować?


Nieoczekiwany zwrot akcji – Szwajcaria


Po studiach pracowałam w różnych ośrodkach zdrowia psychicznego, a plan pozostawał ten sam – zdobyć doświadczenie i wrócić do Londynu na szkolenie. Aż tu nagle… przeprowadzka do Szwajcarii. Świeżo po ślubie, zmierzając powoli w stronę trzydziestki, myślałam, że po kilku latach wrócę do Tavistock.


Mój mąż wspomniał o jungowskim szkoleniu w Szwajcarii, ale ja? Nigdy nawet nie rozważałam tej opcji. Na studiach zajmowałam się psychoanalizą freudowską i postfreudowską, a moja wiedza o Jungu była… no cóż, w najlepszym razie ograniczona – powiedzmy, że gdyby ktoś zapytał mnie o jego teorię, mogłabym rzucić dwa hasła i desperacko zmienić temat.


Do tego dochodziła jeszcze kwestia lojalności wobec Freuda, która na Uniwersytecie Essex była czymś więcej niż zwykłym wyborem – to była niepisana zasada. Tam albo należałeś do Freuda, albo do Junga, a jeśli już dokonałeś wyboru, ten drugi stawał się niemal persona non grata. Jungowska symbolika? Archetypy? Nieświadomość zbiorowa? Dla freudystów brzmiało to jak herezja.


Więc kiedy nagle znalazłam się w kraju, gdzie Jung nie tylko był akceptowany, ale wręcz otaczany kultem, poczułam się jak zdrajczyni własnego psychoanalitycznego rodu. Ale wtedy zaczęły się dziać dziwne rzeczy…


Najpierw odkryłam, że nasz sąsiad jest jungowskim psychoanalitykiem, którego analityczką była Marie-Louise von Franz – jedna z najbliższych współpracowniczek Junga. Potem dowiedziałam się, że nasz dom znajduje się 10 minut drogi od Instytutu Jungowskiego. Zaczęłam dostrzegać te znaki i w końcu uznałam, że może warto ich posłuchać.


Pierwsze kroki w stronę Instytutu




Kiedy w końcu podjęłam decyzję, że spróbuję dostać się do Instytutu Jungowskiego, zaczęło się zbieranie wymagań. Pierwszym krokiem było odbycie 50 godzin analizy własnej – mimo że miałam już na koncie 300 godzin psychoanalizy freudowskiej. Ale cóż, to był ten drugi „obóz”, a w jungowskim świecie liczyło się to, co przepracowałam w ich metodzie.


Potem przyszedł czas na spotkania kwalifikacyjne, które same w sobie były podróżą – dosłownie. Każde z nich odbywało się w innym mieście w Szwajcarii: Lausanne, Olten i Zurychu. Musiałam spotkać się z trzema psychoanalitykami z różnych krajów i kultur, a z każdym z nich dwukrotnie. Każde spotkanie było inne – jeden z analityków był powściągliwy i analityczny, drugi bardziej empatyczny i otwarty, ale nic nie przygotowało mnie na trzecie spotkanie z japońską psychoanalityczką.


Była tak ekscentryczna, że po pierwszym spotkaniu poprosiła mnie, bym na kolejne przyniosła jakąś kreatywną rzecz, którą ostatnio stworzyłam. Przypadek chciał, że właśnie zrobiłam ręcznie robioną lalkę z tkanin, więc zabrałam ją ze sobą.


Kiedy weszłam do jej gabinetu następnego dnia, zobaczyłam, że czekało tam nie tylko miejsce dla mnie, ale także małe drewniane krzesełko dla… lalki. Analityczka powitała ją serdecznie, zadała jej kilka pytań i prowadziła rozmowę tak, jakby była tam z nami trzecia istota. Po czterech wcześniejszych spotkaniach z analitykami, którzy byli do bólu konwencjonalni, wiedziałam, że muszę rzucić logikę za drzwi i po prostu iść na żywioł.


Po latach dowiedziałam się, że ta psychoanalityczka jest znana ze swojej ekscentryczności i nie jest to przypadek jednorazowy. Do dziś wspominam te spotkania z uśmiechem – bo choć były najbardziej nietypowe, to w pewnym sensie nauczyły mnie, że w tym zawodzie czasem warto odłożyć racjonalność na bok i zaufać procesowi. 


„Zaczynasz!”


Po wszystkich spotkaniach kwalifikacyjnych, spisaniu szczegółowej biografii i tygodniach oczekiwania w końcu przyszedł ten moment – list z Instytutu Jungowskiego. Pamiętam ten dzień wyraźnie, jakby wydarzył się wczoraj. Był początek roku, mimo zimowej pory słońce świeciło intensywnie, a niebo było idealnie niebieskie – tak, jakby świat chciał podkreślić wagę tej chwili.


W skrzynce znalazłam grubą kopertę, a na niej wyraźnie wybite „C.G. Jung Institute”. Intuicja podpowiadała mi, że dostanę się do programu, ale mimo to, gdy otwierałam list, ręce mi drżały. Może to było podekscytowanie, a może to ta niecierpliwość, którą teraz nazywam witalnością – siłą, która zawsze pchała mnie do przodu.


Tak się złożyło, że szkolenie jungowskie zaczęłam już po trzydziestce, mimo że w Instytucie nie ma takiego wymogu. Po latach pracy i doświadczeń sama uważam, że trzecia dekada życia to dobry moment na rozpoczęcie tej drogi – wtedy człowiek już coś w życiu przeżył, miał swoje kryzysy, rozczarowania i przemyślenia.


Ale w Instytucie Jungowskim większość ludzi rozpoczyna szkolenie średnio około pięćdziesiątki, więc i tak byłam tam wyjątkowo młoda na tle reszty. W tamtym momencie byłam najmłodsza na roku – moja niecierpliwość była więc widoczna nie tylko w mojej biografii, ale i w statystykach.


Nieświadomość wiedziała pierwsza


Nie wiem, jak to się stało, ale patrząc z perspektywy czasu, nie mogłam być nikim innym jak psychoanalityczką jungowską. Psychologia głębi jest jakby szyta na moją miarę – używa języka, którym mówiłam od zawsze. Dzięki mojemu Uranowi naturalnie dostrzegam to, co subtelne, niedostrzegalne na pierwszy rzut oka, to, co dzieje się energetycznie pomiędzy wierszami.


Jung dał mi coś, czego wcześniej brakowało – pozwolił nie szukać intelektualnego potwierdzenia mojej intuicji, tylko po prostu jej używać. W jego metodzie znalazło się miejsce nie tylko na symbolikę i nieświadomość, ale także na duchowość, ciało i głębszą relacyjność. Freudowska „biała karta”, która zawsze mnie uwierała, nie jest już moim wyznacznikiem.


Dziś, w wieku 40 lat, rozpoczynając kolejną dekadę życia, wierzę i czuję, że życie zabiera nas tam, gdzie trzeba – jeśli tylko umiemy słuchać.

 
 

1 Comment


patrycja.zasada1
Feb 08

Cudnie się czytało, piękna podróż.

Like

GABINET PSYCHOANALITYCZNY

+41 768 291 985

  • Facebook
  • Instagram

©2021 by Psychoanalityczka. Proudly created with Wix.com

bottom of page